Witajcie !
Dziś o tym, co zdarza się każdej z nas, czyli zakupowych pomyłkach. W związku z narastającym w moim sercu rozczarowaniem z tego powodu, stwierdziłam, że nadeszła chwila, aby swoje żale wylać na papier albo być bardziej nowoczesnym i puścić je w świat szukając pocieszenia u innych rozczarowanych dziewczyn kochających kosmetyki :) Taka zbiorowa terapia grupowa może być fajnym pomysłem na relaks i poprawę humoru w niedzielne jesienne/zimowe popołudnie.
Tonizujący płyn z kwiatu pomarańczy dla cery tłustej i mieszanej miał być moim wybawcą i prekursorem wplatania do codziennej pielęgnacji kosmetyki naturalnej. Podekscytowana przygodą z naturą, ruszyłam do sklepu zielarskiego na krańcu świata, gubiąc się po drodze (tyle poświęceń!), aby chwycić go w swe niecierpliwe ramiona i w atmosferze miłości oraz uwielbienia zabrać do domu. Początki były bardzo dobre. Woda z kwiatu pomarańczy obok wody różanej należy do najcenniejszych wód kosmetyki naturalnej. W składzie znaleźć możemy ciekawe i wartościowe składniki aktywne: oprócz wspomnianej wody również olejek neroli, delikatny ocet jabłkowy oraz nalewkę z owocni pomarańczy. Zadaniem tych składników ma być oczyszczanie porów, lekkie ściągnięcie skóry, nawilżenie i tonizowanie skóry. Oprócz tego zapach pomarańczy stymuluje umysł.
Na pierwszy ogień trafił dozownik, który nie trafił w mój gust. Ciężko jest nim rozpylić płyn tak, aby równomiernie pokrył skórę. Reasumując - na niektórych partiach skóry miałam wielką pomarańczową porcję toniku a na niektórych kompletnie nic. Zapach jest przyjemny, chociaż nie powalający. Pomarańcza jest słodka, co nie każdemu może przypaść do gustu. Ja nie stałam się jego fanką. Jeśli chodzi o działanie najważniejsze: po kilku użyciach dostałam dosyć znacznego wysypu. Mając nadzieję, że to rezultat oczyszczania porów, zacisnęłam zęby, bo czego się nie robi dla piękna:) Niestety wraz z upływem dni, działo się coraz gorzej. Do tego pojawiło się niemiłe ściągnięcie i pieczenie, co przełożyło się na zaczerwienienie twarzy. Okazało się, że moja skóra jest uczulona na którąś z substancji obecnych w składzie. Wiem, że wiele dziewczyn chwali sobie ten produkt, dlatego według mnie warto go wypróbować. U mnie świetnie się sprawdza jako odświeżająca mgiełka do włosów.
INCI : Aqua, Orange Flower Water (20%), Gliceryn, Propylen Glicol, Panthenol, Allantoin, Orange Flower Oil, Vinegar, Peg-40 Hydrogenated Oil, Tinctura Auranti amara, C.I.15985, DMDM Hydantoin, Methylchloroisothiazolinone(and)Methylisothiazolinone.
Zawsze ceniłam sobie produkty Bielendy, dlatego bez wahania sięgnęłam po 3 w 1, czyli żel myjący, peeling i serum zamknięte w jednym, intensywnie zielonym opakowaniu. Zadaniem żelu jest dokładne oczyszczenie, odświeżenie, usunięcie makijażu i nadmiaru sebum. Peeling odpowiada ze delikatne złuszczenie i odblokowanie porów, natomiast serum ma skutecznie matować skórę, rozjaśniać przebarwienia, łagodzić podrażnienia i zmiany trądzikowe oraz rozjaśniać przebarwienia. Brzmi nieźle, prawda?
Produkt ma olśniewający i orzeźwiający zapach, w którym zakochałam się od pierwszego użycia. Ma gęstą, zieloną konsystencję, w której zawieszone są małe żółte i niebieskawe drobinki. Ładnie się pieni, jest wydajny i wszystko byłoby piękne, gdyby nie jego działanie odwrotne do obiecanego. Żel oczyszcza skórę, ale nie użyłabym go do zmycia makijażu. Tu pozostanę wierna do grobowej deski micelom. Działania peelingującego nie odnotowałam. Po prostu zwykłe oczyszczenie skóry z zanieczyszczeń na niej osiadających. Serum, o ile można je tak nazwać, matuje skórę, ale jedynie na moment. Miało ją nawilżać, a zamiast tego wysusza. Przebarwienia nie uległy rozjaśnieniu a na twarzy pojawił się okropny wysyp. Stwierdziłam, że nigdy więcej go nie użyję i przekazałam go do dalszego testowania mojej siostrze. Niestety efekt działania tego produktu był ten sam. Nasz romans z 3 w 1 skończył się tak szybko, jak się zaczął. Wychodzi na to, że w tym przypadku co za dużo to nie zdrowo.
INCI: Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Glycerin, Acrylates Copolymer, Cocamidopropyl Betaine, Sodium Cocoamphoacetate, Undecylenamidopropyl Betaine, Polyethylene, Aloe Barbadensis Leaf Juice Powder, Propylene Glycol, Cucumis Sativus Fruit Extract, Citrus Aurantifolia Fruit Extract, Salicylic Acid, Triclosan, Tocopheryl Acetate, Mannitol Cellulose, Hydroxypropyl Methylcellulose, Triethanolamine, Polysorbate 20, Disodium EDTA, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinole, Parfum, Butylphenyl Methylpropional, Hexyl Cinnamal, Limonene, Linalool, CI 42090 (Acid Blue 9), CI 19140 (Acid Yellow 23), CI 77492, CI 77289.
Na końcu październikowej listy uplasowała się Nivea ze swoim produktem zwiększającym objętość włosów. Mowa o piance do włosów z serii Styling Mousse Volume Sensation 4. Producent gwarantuje bardzo mocne utrwalenie fryzury i podwójną objętość, a także ochronę termiczną, na którą od jakiegoś czasu zwracam szczególną uwagę.
Dozownik jest bardzo fajny, po kilku energicznych wstrząśnięciach wylatuje z niego pianka o delikatnej konsystencji, która wydaje się być bardzo lekka. Łatwo rozprowadza się po włosach, miło pachnie, ale niestety nie robi nic poza tym. Moje włosy są dosyć wymagające. Gęste, proste, oporne w układaniu. Potrzebują produktu, który dobrze je uniesie, nie obciąży, a efekt utrwalenia będzie długo widoczny. Niestety Nivea tym razem nie sprostała wymaganiom. Włosy uniosły się lekko, ale efekt utrzymuje się przez 1-2 h w zależności od warunków pogodowych. Nie pomogło utrwalanie lakierem, całość na koniec leżała. Poza tym miałam wrażenie oblepienia włosa. Opakowania nie wyrzucam, ponieważ pozostało mi niewiele do ukończenia, ale na pewno nie sięgnę po nie kolejny raz.
INCI: Aqua, Isobutane, VP/VA Copolymer, Propane, Polyquaternium-4,
Panthenol, Niacinamide, Cetrimonium Chloride, PEG-40 Hydrogenated Castor
Oil, butane, Citric Acid, Sodium Benzoate, Citronellol, Linalool,
Parfum.
Używałyście któregokolwiek z tych produktów? Co o nich sądzicie? A może macie własną listę październikowych kosmetycznych klap?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za Wasze komentarze :)