niedziela, 30 listopada 2014

Eksplozja objętości? Eveline Big Volume Explosion mascara



Podczas ostatniej promocji w Rossmannie intensywnie poszukiwałam jakiegoś tuszu do rzęs. Wybór był przeogromny, szafy obstawione ze wszystkich stron, a podjęcie dobrej decyzji w takich warunkach było naprawdę trudne. Zdecydowałam się na dwa tusze - jeden pogrubiający a drugi wydłużający. Dziś chciałabym Wam opowiedzieć o pierwszym z nich, a mianowicie o Big Volume Explosion od Eveline, który zdążył już zebrać sporo pozytywnych opinii w sieci. Czy rzeczywiście jest taki świetny i czy warto go mieć? Na te pytania postaram się odpowiedzieć w niniejszym poście.


Nowa, innowacyjna szczoteczka do zadań specjalnych Big Brush idealnie pokrywa grubą warstwą tuszu każdą rzęsę, zapewniając spektakularny efekt i wyjątkowe podkreślenie spojrzenia.
20 rzędów elastycznych włosków ułożonych w różnych kierunkach ułatwia nałożenie tuszu i skrupulatne rozdzielenie, każda rzęsa zostaje idealnie pokryta warstwą głębokiej czerni, bez sklejania i bez grudek,
Zaawansowane składniki aktywne zapobiegające wypadaniu i łamaniu rzęs.
Doskonale wzmacnia, odżywia i kondycjonuje rzęsy. Mineralne pigmenty i naturalny wosk carnauba pobudzają rzęsy do wzrostu, zapobiegają ich wypadaniu i łamaniu się.
D - pantenol odbudowuje strukturę włosa, widocznie zagęszczając i pogrubiając rzęsy.
Najcenniejsze składniki z olejku jojoba, bogatego w witaminy A, F i E dogłębnie nawilżają, uelastyczniają i wzmacniają rzęsy. Wyjątkowo delikatny dla oczu nie powoduje podrażnień. 




Tusz zamknięty jest w złotym opakowaniu o pojemności 11 ml. Bardzo lubię złote opakowania - mają w sobie coś ekskluzywnego (nawet jeśli tusz kosztuje 15 zł) i całkiem fajnie wychodzą na zdjęciach ! ;) Zapach jest typowo tuszowy, nie jest zbyt męczący i chemiczny, także dla osób wrażliwych na silne zapachy raczej nie powinien zakłócać spokoju nosa. 

Tusz ma naprawdę przyzwoitą szczoteczkę. Bardzo gęsto osadzone włoski sprawiają, że cała szczoteka nabiera sporej objętości, a nałożenie tuszu na rzęsy jest banalnie proste. Z takim arsenałem nie grozi nam pominięcie nawet pojedynczej rzęsy. Tusz świetnie pokrywa je od nasady aż po same końce, nie krusząc się ani nie odbijając na powiece w ciągu dnia. 




Tusz fantastycznie rozdziela rzęsy, sprawia, że po prostu robi się ich optycznie więcej, przy zachowaniu naprawdę naturalnego efektu. Można nim bardzo fajnie budować grubość za pomocą kilku warstw, raczej bez niebezpieczeństwa powstania tzw. pajęczych nóżek. Na zdjęciu poniżej możecie porównać rzęsy pomalowane dwiema warstwami (oko lewe) oraz niepomalowane oko prawe. 

Pigmentacja produktu również jest całkiem satysfakcjonująca. czerń bardzo ładnie pokrywa rzęsy sprawiając, że są dłuższe, a spojrzenie bardziej wyraziste. Biorąc pod uwagę jego cenę, tj. 15 zł, naprawdę warto jest go mieć w swojej tuszowej kolekcji.






Używałyście może już tego tuszu? 
Jakie są wasze ulubione maskary pogrubiające?




czwartek, 27 listopada 2014

Opatrunek w kremie. Himalaya, Naturalny krem kojąco-osłaniający




Dziś chciałabym przedstawić Wam produkt, który od pewnego czasu stał się kluczowym elementem w mojej pielęgnacji twarzy i ciała. Całkiem niepozorny, ale naprawdę fantastyczny. Bardzo fajny skład, skuteczne działanie i niska cena. Jeśli szukacie czegoś na wypryski, ranki, otarcia i oparzenia, zapraszam Was do lektury! Ten produkt to prawdziwy opatrunek w kremie :)



Środek pomocniczy, stosowany w leczeniu zranień, skaleczeń, drobnych oparzeń, ran, różnego rodzaju wysypek, grzybiczych infekcji skórnych. Krem zawierający wyciąg z aloesu ma silne właściwości antybakteryjne i przeciwgrzybiczne, Zawiera także tlenek cynku, który przyspiesza gojenie się ran. Indyjska marzanna i niepokalanek pięciolistny mają właściwości antyseptyczne.





Składniki aktywne: Indian Aloe (Aloe Vera), Five-leaved Chaste Tree (Vitex Negundo), Almond (Prunus Amygdalus), Indian Madder (Rubia Cordifolia), Borax Anhydrous (Tankana), Zinc Calx (Yashad Bhasma).

Pełen skład: Aqua, Aloe Barbadensis Leaf Extract, Propylene Glycol, Glyceryl Stearate SE, Cetyl Palmitate, Paraffinum Liquidum, Cetyl Alcohol, Stearic Acid, Ceteareth-20, Sodium Borate, Zinc Oxide, Dimethicone, Prunus Amygdalus Dulcis Seed Extract, Vitex Negundo Extract, Rubia Cordifolia Root Extract, Glyceryl Stearate, PEG-100 Stearate, Parfum, Methylparaben, 2-Bromo-2-Nitropropane-1,3-Diol, Propylparaben, Benzyl Salicylate, Alpha-Isomethyl Ionone, Hydroxycitronellal, Linalool, Benzyl Benzoate, Cumarin, Lillial, Limonene, Geraniol, Cietronellol. 






Krem zamknięty jest w miękkiej tubce o wadze 20 g. Ma bardzo gęstą konsystencję i wystarczy naprawdę niewielka ilość, jeśli stosujemy go punktowo, i odrobinę więcej w przypadku pokrycia nim całej twarzy. Zapach jest typowo indyjski, słodki i kadzidlany, co nie każdemu przypadnie do gustu - osobiście bardzo nie lubię mocnych zapachów, ale umówmy się - nie to w tym produkcie jest najważniejsze :)

Jak możecie zobaczyć na zdjęciu wyżej krem, chociaż ja nazywam go maścią, ma kolor bardzo przypominający odcień skóry. Jeśli nakładamy go punktowo, to lekko zasycha i odrobinkę ciemnieje, ale w żaden sposób nie wpływa to na jego widoczność pod make-upem. 




Ze względu na obecność parafiny w składzie nie używam tego kremu na całą twarz. Natomiast punktowo stosuję go na wszystkie wypryski - i te mniejsze i te większe. Podczas gdy nasz nieprzyjaciel rośnie w siłę, nakładam na niego odrobinkę kremu i pozostawiam do wyschnięcia. Mam wtedy pewność, że wyprysk pokryty jest warstewką wystarczającą do odcięcia go od wpływu bakterii, a jednocześnie leczącą go. Bez skrupułów nakładam potem makijaż, chociaż zauważyłam, że w takim przypadku warto jest zaaplikować krem nieco oszczędniej. Kremik fantastycznie zapobiega zwiększaniu się stanu zapalnego, zasusza go i leczy, a następnie sprawia, że skóra szybciej się goi. Ostatnio takim sposobem zaleczyłam najgorsze co się może zdarzyć na twarzy, czyli wyprysk na delikatnej skórze pod oczami, którego ABSOLUTNIE nie można dotykać, bo odpłaci sporym zwiększeniem swojej objętości i opuchlizną. Krem fantastycznie leczy wszelkie zmiany ropne, 2-3 dni i nie ma po nich najmniejszego śladu. 

Oprócz tego stosuję krem również do leczenia bolesnych zadziorków na skórkach, a także podrażnień po depilacji, np bikini. W obu przypadkach sprawdza się rewelacyjnie. Ogólnie kojarzy mi się bardzo z opatrunkiem, ponieważ tworzy na skórze powłoczkę, a pod nią czyni cuda :) Zdarzyło mi się zaaplikować go również na pięty - bardzo fajnie je nawilżył! 




Krem dostępny jest w aptekach, np. na doz.pl, a także stacjonarnie w Hebe czy Super-Pharm. Kosztuje bardzo niewiele, bo jedyne 5-6 zł, a naprawdę może pomóc. Warto spróbować i mieć go w swojej kosmetyczce.


Znacie ten krem?
A może polecicie coś punktowego na wypryski?




niedziela, 23 listopada 2014

Hit w demakijażu oczu ! Ziaja




Liście Zielonej Oliwki to kolejna po Liście Manuka seria przygotowana przez Ziaję z okazji 25-rocznicy powstania firmy. Mimo że Liście Manuka wspominam z nieprzyjemnym dreszczem (jeśli nie znacie mojej cudownej historii, zapraszam Was tutaj KLIK), nowa seria bardzo mnie zainteresowała. Pomyślałam sobie, że nie powinna być tak agresywna jak poprzednia. Ku mojej radości w serii znalazłam płyn do demakijażu. A jako że wciąż poszukuję mojego ideału w dziedzinie demakijażu oczu, zdecydowałam się sprawdzić, jak poradzi sobie nowa Ziaja. Tym sposobem znalazłam swój KWC i nie wymienię go na nic innego (przynajmniej w najbliższym czasie) !



Oliwkowy płyn do demakijażu oczu i ust. Preparat pełni funkcję oczyszczającą, ale jednoczesnie pielęgnuje i wzmacnia rzęsy. Usuwa wodoodporny, intensywny, nawet teatralny makijaż. Nadaje się dla osób noszących szkła kontaktowe. Bezzapachowy, nie zawiera barwników

~ faza wodna skutecznie nawilża i odświeża delikatną skórę wokół oczu.

~ faza olejowa zmiękcza naskórek i zapobiega napinaniu skóry w trakcie aplikacji. Zawiera odżywki wzmacniające rzęsy - witamine E, olej oliwkowy i rycynowy.





Aqua (Water), Cyclopentasiloxane, Isohexadecane, Hexyl Laurate, Tocopheryl Acetate, Olea Europaea (Olive) Fruit Oil, Ricinus Communis (Castor) Seed Oil, Sodium Chloride, Propylene Glycol, Olea Europaea Leaf Extract, Sodium Benzoate, 2-Bromo-2-Nitropropane-1,3-Diol.



Płyn do demakijażu zamknięty jest w plastikowym, typowym dla Ziaji opakowaniu o pojemności 120 ml. Ze względu na swój niewielki rozmiar jest bardzo poręczny i zajmuje niewiele miejsca w kosmetyczce. Według mnie dozownik jest całkiem odpowiedni - raczej nie grozi nam wylanie na wacik połowy produktu, chociaż warto być uważnym :) Produkt jest raczej bezzapachowy, mój nos nie wyczuwa jakiejś szczególnej nutki zapachowej.

Płyn to typowa dwufazówka. Ze względu na intensywnie zielone i ciemne opakowanie, nie mamy szansy zobaczyć jak mieszają się fazy, ale myślę, że jest to raczej kwestia mało istotna. Ważne jest to, że produkt w 100% spełnia swoje zadanie. Cudownie i szybko rozpuszcza makijaż - nawet wodoodporny, przez co pozostałe płyny do demakijażu oczu pozostawia według mnie daleko w tyle. W związku z tym, że nie używam cieni, nie potrafię się wypowiedzieć o jego skuteczności w tej materii. Ze zmyciem wodoodpornego tuszu i wodoodpornego eyelinera radzi sobie jednak fenomenalnie. Bardzo podoba mi się to, że płyn nie pozostawia przesadnie tłustej warstewki. Zdaję sobie sprawę z tego, że przy dwufazówkach nie da się inaczej, ale tutaj warstewka jest praktycznie niewyczuwalna i szybko się wchłania. 

Na dokładne, pełne zmycie makijażu zużywam 2 waciki - po jednym na oko. Demakijaż nie wymaga tarcia. W dodatku bardzo cieszy mnie obecność olejku rycynowego w składzie. Zawsze to jakiś bonusik pielęgnacyjny. 

Cena: ok. 7 zł/120 ml.




Używałyście już jakieś produkty z serii Liście Zielonej Oliwki?
Coś polecacie?




piątek, 21 listopada 2014

Masz brzydkie włosy. Czy używasz w ogóle odżywki? Kilka słów o tym, czy młodsze klientki są traktowane przez sprzedawców inaczej.


Duże miasto wojewódzkie. Więcej pracy, więcej możliwości... Widok zadbanych, modnie ubranych kobiet i mężczyzn jest bardziej naturalny, aniżeli w miastach mniejszych. I ja - studentka. Nie zaliczam się do grona tych studentów, którzy w lodówce mają jedynie światło. Staram się żyć normalnie, oszczędzać i z uwagą przyglądać się swoim finansom, co nie oznacza wcale jakiegoś życia na krawędzi. Do której grupy mam się więc zaklasyfikować? Do tych bardziej zadbanych czy typowych miejskich szaraczków. Do tej pory myślałam, że taka klasyfikacja nie jest wcale potrzebna. Ostatnio zauważam jednak, że jest inaczej. I byłabym w stanie to jakoś zaakceptować, gdyby nie fakt, że łączy się to bezpośrednio z wiekiem!

Mam 23 lata. To taki nijaki wiek, w którym nikt nie wie, jak się w stosunku do mnie zachować. Część dzieciaków na podwórku wciąż mówi do mnie cześć, część nagle przestawiła się na dzień dobry. Część dorosłych wali do mnie na ty, część zwraca się per pani. Nie zdecydowałam się jeszcze, która forma jest mi bliższa, ale zdecydowanie zależy mi na szacunku. Wygląda jednak na to, że młodzi konsumenci są traktowani w tej materii przez sprzedawców czy usługodawców po macoszemu. 

Mimo iż zdarzyło mi się to już kilkakrotnie, dziś opowiem Wam dwie historie, które przytrafiły mi się ostatnio i które spowodowały u mnie takie wzburzenie, że zdecydowałam się poruszać ten temat na blogu. Fryzjerka. Rutynowa, co-3-miesięczna wizyta w salonie fryzjerskim. Cel: podcięcie końcówek i grzywki, odświeżenie fryzury, aby włosy były lżejsze. I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie padły słowa: Masz brzydkie włosy. Czy używasz w ogóle odżywki? Przyznam szczerze, że dawno nic mnie nie wyprowadziło tak z równowagi i jednocześnie nie wprawiło w taki smutek. Poczułam się jak młode, niedoświadczone dziewczę, któremu kraina pielęgnacji włosów jest w ogóle nieznana. Mimo moich wyjaśnień, że oczywiście, używam NAWET masek (tak, wiem, jestem taka oświecona, że wiem o ich istnieniu), a kołtun, który pojawił się na moich włosach, spowodowany jest szalikiem, pani pozostała nieprzekonana. O olejowaniu czy nakładaniu glutka lnianego wolałam w ogóle nie wspominać, bo jeszcze zostałabym posądzona o zacofanie na miarę XVIII w. wiochy w Puszczy Białowieskiej. Nie pomógł mi zbytnio również przedstawiony przeze mnie pogląd, że nie widzę różnicy pomiędzy działaniem kosmetyków drogeryjnych i profesjonalnych, co ostatecznie popsuło nasze konsumencko-fryzjerskie relacje. 

Pada śnieg, jest fajnie! Ale trzeba w końcu kupić jakiś krem na zimę, póki nie jest za późno. Apteka jest wyposażona w naprawdę szeroką gamę dermokosmetyków. Tym razem idę nieprzygotowana, mam zamiar sprawdzić personel. W strefie dermokosmetyków znajduje się jedna pani - ok. 50, bardzo zadbana, nieźle ubrana, ogólnie na pierwszy rzut oka widać, że jest w dobrej sytuacji materialnej. Szuka kremów na zimę! Dwie panie ekspedientki skaczą wokół niej jak szalone: pokazują miliony produktów, doradzają, a w końcu obdarowują panią całą gamą próbek. Przyznam szczerze, że byłam pod wielkim wrażeniem aż takiego zainteresowania się klientem. Byłam więc pewna, że i mnie spotka to samo. Nic bardziej mylnego! Dopiero po dłużej chwili od mojego wejścia ktoś w końcu zwrócił na mnie uwagę. Szukam kremu na zimę, mam suchą skórę z tendencją do zapychania. Szukam raczej czegoś lżejszego, co szybko by się wchłaniało. Tym sposobem pani wskazała mi jeden produkt! Musiałam ją bardzo ciągnąć za język, aby pokazała mi inne odpowiednie preparaty. Co więcej, o próbkach nie było w ogóle mowy. Spotkał mnie zaszczyt sprawdzenia konsystencji kosmetyku na ręce. Specjalnie nie prosiłam o próbkę, czekałam na inicjatywę sprzedawcy podkreślając, że praktycznie wszystko mnie zapycha. Nie doczekałam się.

Jestem taką samą klientką jak inni. Oczekuję dobrej jakości towaru oraz dobrego wykonania usługi. Chcę być traktowana tak, jak pozostali klienci. Wydaje się być to całkowicie niemożliwe ze względu na mój wiek. Czy bycie młodym uzasadnia spoufalanie się i kierowanie pod moim adresem komentarzy, które nie padłyby w stosunku do osób starszych wiekiem? Czy bycie młodym pozwala traktować mnie jako klienta gorszej kategorii, który nie zasługuje na pomoc i pełne zainteresowanie ze strony personelu? Czy bycie młodym jest równoznaczne z zamiarem ogołocenia apteki z jej cennych próbek? Oczywiście, że nie. Zastanawiam się czy coś by się zmieniło, gdybym zamiast swojej torby Mizensa zabrała ze sobą Michaela Korsa (którego oczywiście nie mam, może kiedyś ;)).


źródło


Spotkałyście się z taką dyskryminacją ze strony sprzedawców/usługodawców?
Macie pomysły, w jaki sposób można temu zaradzić?





środa, 19 listopada 2014

Essie, Zima 2014 - przegląd kolekcji


Lakiery Essie uzyskały już chyba status kultowych. Piękne, cudownie napigmentowane kolory, bardzo dobra jakość i całkiem przystępna (w porównaniu z jakością) cena. Niedawno do sprzedaży trafiła kolekcja Zima 2014. To, co mnie bardzo zaskoczyło, to brak zimnych, przytłumionych kolorów. Zamiast tego Essie oferuje naprawdę kobiecą i seksowną gamę kolorów, które mogą śmiało prezentować się na paznokciach zarówno podczas dnia jak i Wigilijnej kolacji, Sylwestrowej zabawy oraz Walentynkowej randki z ukochanym.


źródło

Jak widzicie na zdjęciu wyżej, kolekcja zimowa poraża swoim kolorem - i dobrze! Dzięki pięknemu i żywemu kolorowi na paznokciach, może uda zwalczyć się jesienno/zimową depresję. Mimo wszystko Essie wprowadza zarówno coś dla miłośniczek klasyki - urzekającą czerwień i skromną, aczkolwiek zdecydowanie nie nudną biel, a także odrobinę szaleństwa w postaci złota, rubinu, fioletu czy melona.


źródło

Od lewej:

jiggle hi, jiggle low - piękne, płynne złoto
jump in my jumpsuit – głęboka, soczysta czerwień
tuck it in my tux – elegancka i urzekająca kość słoniowa
double breasted jacket - turmalinowy rubin (mój faworyt)
bump up the pumps –  koralowy fiolet (również piękny)
bake in the limo – bardzo melonowy kolor


Muszę przyznać, że w nowej kolekcji Essie podoba mi się każdy lakier bez wyjątku. Mimo iż bake in the limo raczej kojarzy mi się z okresem wiosennym aniżeli zimą, z wielką chęcią widziałabym je wszystkie na swoich paznokciach. Najbardziej ciekawią mnie jiggle hi, jiggle low oraz double breasted jacket, chociaż bardzo chętnie przygarnęłabym również jump in my jumpsuit, bo uwielbiam głębokie czerwienie, oraz tuck it in my tux :) Myślę, że skuszę się na miniatury!


A jak Wam podoba się nowa kolekcja Essie?
Lubicie takie kolory czy raczej zimą stawiacie na coś bardziej stonowanego?






czwartek, 13 listopada 2014

Olejki z Green Pharmacy. Jak się sprawdzają i czy warto je mieć?


Mniej więcej od 1,5 roku staram się regularnie olejować włosy. Mimo iż wciąż nie mogę poradzić sobie z nadmiernym wysuszeniem, udało mi się znaleźć kilka produktów, które przypadły moim włosom do gustu. Dziś chciałam Wam nieco opowiedzieć o olejkach, które możecie znaleźć w większości drogerii, np Rossmann. Spośród wszystkich wariantów do gustu przypadły mi szczególnie dwa, które prezentuję Wam właśnie dziś. Jak się sprawdzają i czy w zasadzie w ogóle warto je mieć? Na te pytania postaram się odpowiedzieć Wam w poście. Na początek chciałabym jednak dodać, iż jestem posiadaczką włosów niskoporowatych w kierunku średniej porowatości, farbowanych na kolor blond.


Naturalny olejek łopianowy w połączeniu z naturalnym ekstraktem czerwonej papryki tworzą skuteczny preparat o sprawdzonym wzmacniającym i pobudzającym działaniu na włosy. Dzięki regularnemu stosowaniu olejek wyraźnie wzmacnia osłabione włosy i stymuluje ich wzrost. Czerwona papryka pobudza mikro-cyrkulacje krwi co ułatwia przenikanie dobroczynnych składników oleju łopianowego w głąb cebulek włosowych. Włosy stają się gęstsze, mocniejsze, lśniące i pełne życia. Odpowiedni pielęgnowane dobrze się rozczesują i lepiej układają. 



Vegetable oil. SC-CO2 - extract Arctium Lappa (Burdock), Capsium Annuin Resin, BHT.


Olejek z dodatkiem papryczki jest moim największym ulubieńcem z całej olejkowej oferty Green Pharmacy. Mimo iż nie powala zbytnio zapachem, bardzo fajnie działa na włosy. Po pierwsze, wystarczy naprawdę niewielka ilość, aby uzyskać jakikolwiek rezultat, po drugie olejek bardzo szybko się zmywa. Początkowo myślałam, że papryczka może dać efekt mrowienia, ale nic z tych rzeczy :) Mam wrażenie, że po jego aplikacji włosy mniej się przetłuszczają, są miękkie, gładkie i bardziej ujarzmione.


Odbudowujący olejek łopianowy z olejem arganowym.
Nowatorska kompozycja oleju arganowego i naturalnego oleju z korzenia łopianu odbudowuje włosy, wzmacnia ich strukturę, odżywia cebulki, pobudza wzrost włosów, zmniejsza łojotok, działa przeciwzapalnie i przeciwłupieżowo. Nawilża, przywraca blask, wygładza, ułatwia czesanie i stylizację, nadaje miękkość, elastyczność, wzmacnia, chroni, zapobiega puszeniu. Odżywia skórę głowy, łagodzi jej podrażnienia. Włosy stają się mocniejsze, lśniące, pełne życia. 





Helianthus Annuus Seed Oil, Argania Spinosa Kernel Oil, SC-CO2 - extract Arctium Lappa, BHT.




Wersja z olejkiem aragnowym znalazła się natomiast na drugim miejscu. Podobnie jak w przypadku wersji papryczkowej możemy liczyć na te same efekty, ale według mnie nie aż tak dobrze jak w przypadku poprzednika. Argan niewątpliwie wygrywa u mnie zapachem, bardziej ziołowym i milszym dla nosa.




Przechodząc do najważniejszego - olejki nie sprawdziły się u mnie solo, tj. nakładane na włosy według zaleceń producenta. Zgodnie z nimi produkt należy nakładać przed myciem na jakieś 20-30 min. Po takiej zabawie działanie olejków było u mnie minimalne. Uważam natomiast, że są fenomenalnym składnikiem do tzw. sprayów olejowych. Aby stworzyć takie cudo wystarczy dodać nieco oleju, ulubionej odżywki - najlepiej nawilżającej - oraz wody przegotowanej. Taka mikstura to świetne rozwiązanie dla dziewczyn, które nie mają czasu na olejowanie bądź po prostu nie lubią mozolnego nakładania oleju na włosy. Po takiej mieszance włosy zawsze są niesamowicie miękkie, gładkie, błyszczące bez efektu obciążenia (jednakże to uzależniłabym od rodzaju dodawanej odżywki). Według mnie jest to również świetny sposób na powolniejsze zużycie olejków. Spray stanowi u mnie uzupełnienie tradycyjnego olejowania i jak zdążyłam zauważyć moje włosy wolą, gdy go stosuję, niż jak pomijam go w pielęgnacji. Podczas kilkumiesięcznej zabawy ze sprayem na bazie olejków zauważyłam mniejsze wypadanie włosów, w szczególności w okresie jesiennym. Co do przyrostu raczej bym się nie nastawiała na jakieś rezultaty. Bardzo ważne jest również nakładanie odpowiedniej ilości, bowiem nadmiar może doprowadzić do podrażnienia skalpu albo powstania łupieżu.

Olejki mają fajne, krótkie składy, nie są naszpikowane chemią. W dodatku są tanie jak barszcz. Myślę, że warto dać im szansę :) 


Stosowałyście olejki Green Pharmacy?
Jak się u Was sprawdziły?






wtorek, 11 listopada 2014

Carmex - numer jeden od 1937 r. : historia i oferta marki



Usta są jednym z podstawowych atutów każdej kobiety. Odpowiednio wypielęgnowane i umalowane potrafią nie tylko przyciągnąć uwagę, ale również "zrobić cały makijaż". Od pewnego czasu jestem wielką fanką pomadek, dlatego też kluczowym dla mnie stało się znalezienie takiego balsamiku do ust, który byłby w stanie nawilżyć je tak, aby pomadka prezentowała się na ustach bez żadnych grudek czy odstających skórek, które powiedzmy szczerze nie wyglądają zbyt apetycznie i kusząco. Na rynku mamy naprawdę spory wybór pomadek/balsamików do pielęgnacji ust. Mimo to niezwykle trudno było mi znaleźć produkt, który nawilżał, nie pozostawiając przy tym nieestetycznych białych śladów. I wtedy trafiłam na Carmex :) Na czym polega fenomen tej marki? Czy mały niepozorny słoiczek może być fenomenalny? Zapraszam do lektury :)




Twórcą marki Carmex jest amerykanin  Alfred Wolebing, który ... cierpiał na opryszczkę! Ta mała, aczkolwiek nieznośna dolegliwość, spowodowała, że zdecydował się on opracować specjalny specyfik, który pomoże zlikwidować mu nawracające opryszczki. Tym sposobem w 1937 roku pan Alfred w swojej amerykańskiej kuchni rozpoczął domową produkcję Carmexa, wlewając balsamik - jakżeby inaczej - do słoików z żółtą zakrętką. Biorąc pod uwagę fakt, że w owych czasach nie było jeszcze internetu, a środki komunikacyjne nie były tak szybkie i niezawodne jak dziś, Wolebing zaczął odwiedzać aptekarzy osobiście reklamując swój produkt. Jeśli dany aptekarz nie był zainteresowany, Wolebing zostawiał mu kilka słoiczków za darmo. Okazało się, że słoiczki wyprzedawane były w trymiga! W latach 40' Wolebing sprzedawał swoje produkty nawet prosto z ciężarówki. Dopiero w latach 50' zaczął natomiast produktować Carmexy na większą skalę, poza swoim domem. Jako pierwsze pojawiły się słynne dziś słoiczki, następnie w 1988 r. powstały Carmexy w wyciskanych tubkach. Twórca marki pracował praktycznie do końca swojego życia. Obecnie ok. setka ludzi, włączając w to jego wnuków, kontynuuje dzieło Alfreda Wolebinga, rozsławiając markę Carmex na cały świat oraz rozszerzając jej asortyment. 


źródło





Osobiście, bardzo przypodobałam sobie Carmex w wersji słoiczkowej. Uwielbiam go za bardzo długie uczucie nawilżenia, wygładzenie, szybkie wchłanianie. Balsamik nigdy się nie roluje, nie zbiera się w kącikach usta, a w roli bazy pod pomadkę sprawdza się fenomenalnie. W dodatku bardzo lubię to mentolowe, chłodzące uczucie, które pozostawia na ustach. Mimo iż próbowałam wielu innych secyfików, zawsze wracam do Carmexa. Jedyną konkurencję dla niego stanowi dla mnie Blistex, który jednak traci na tym, że jest potwornie niesmaczny :) Carmex stanowi dla mnie podstawowe wyposażenie mojej torebki, w której zwykle noszę to, co widzicie na zdjęciu wyżej.

Oczywiście, jeśli nie jesteście zwolenniczkami grzebania w słoiczku, Carmex ma w swojej ofercie również inne produkty. 


źródło

Spośród oferty wyciskanych sztyftów mamy do wyboru następujące smaki/zapachy : klasyczny, wiśniowy (bardzo polecam!), truskawkowy, zielona herbata i mięta.

źródło

 Spośród sztyftów możecie wybrać formę klasyczną, wanilię albo limonkę.



źródło

Seria Moisture Plus jest natomiast jeszcze bardziej nawilżająca. Sztyft można dostać w formie bezbarwej oraz różowej. Wśród składników możemy znaleźć filtr SPF 15. W Stanach na rynek okresowo wyszło 6 specjalnych limitowanych opakowań, np. w panterkę, specjalnie dla osób, które lubią takiego typu gadżety. 



Przyznam szczerze, że mam wielką słabość do marek z bardzo długą tradycją. To także świetny przykład na to jak pomysł i determinacja mogą złożyć się na naprawdę wielki sukces. Carmexy trafiły do nas stosunkowo niedawno. Biorąc pod uwagę fakt, że marka rozszerza swoje działania na pielęgnację ciała, oraz rozszerza gamę specyfików do ust, mam nadzieję, że te nowości wkrótce trafią do nas - i nie będziemy na nie musieli czekać kilkanaście lat.


Lubicie Carmexy? Jakie są Wasze ulubione?
A może macie inne ulubione produkty do pielęgnacji ust?
Dajcie znać w komentarzach!


Korzystając z okazji, chciałabym Was bardzo serdecznie zaprosić na mojego powstałego dziś Instagrama. Znajdziecie tam zapowiedzi blogowych postów, a także troszkę mojej prywaty :)




* Materiał powstał w oparciu o informacje ze strony internetowej Carmex.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...